Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niędzy uda się za róg ulicy do nędznego, zatęchłego szynku — nieuniknionej stacji na via dolorosa jej życia.
— To nic dziwnego, cóż ona pocznie, musi się jakoś pokrzepić. Jestem pewna że na jej miejscu robiłabym to samo.
Ta uwaga pani Verloc uderzała niespodziewaną głębią, gdyż pochodziła od osoby wcale nie skłonnej do badania zjawisk życiowych.
Tego samego dnia po południu pan Verloc długo drzemał przed kominkiem, budząc się od czasu do czasu; nagle ocknął się na dobre ze wstrząsem i oświadczył, że idzie na spacer. Winnie odezwała się do niego ze sklepu:
— Chciałabym żebyś zabrał z sobą chłopca, Adolfie.
Po raz trzeci w tym dniu pan Verloc poczuł się zaskoczony. Wybałuszył idiotycznie oczy na żonę. A Winnie mówiła dalej spokojnie. Chłopiec, o ile nie jest czymś zajęty, gryzie się i nudzi w domu, a to ją niepokoi i denerwuje. Te słowa w ustach spokojnej Winnie wyglądały przesadnie. Ale Stevie czuł się naprawdę nieszczęśliwy — zupełnie w taki sam sposób jak się to zdarza zwierzętom domowym. Wchodził na schody i w ciemności siadał tam u stóp wielkiego zegara, podciągnąwszy kolana i objąwszy głowę rękami. Przykro było spostrzec nagle jego wybladłą twarz i wielkie oczy połyskujące w mroku; myśl, że on tam siedzi na górze, nie dawała Winnie spokoju.
Pan Verloc oswoił się z dziwacznym pomysłem żony. Kochał ją tak jak mąż kochać powinien — to znaczy całym sercem. Ale ważne zastrzeżenie przyszło mu do głowy i zaraz je wypowiedział: