Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyciągał nagie, brunatne ramiona nad połyskliwą, piekielną rzeką, rzeką mroku. Odezwała się nagle bardzo cicho:
— „Umarł, jak żył“.
— „Jego śmierć“, rzekłem, czując, że głuchy gniew podnosi się we mnie, „była pod każdym względem godna jego życia“.
— „A mnie przy nim nie było“, szepnęła.
— Gniew mój ustąpił uczuciu niezmiernej litości.
— „Wszystko co tylko dało się zrobić — —“ mruknąłem.
— „Ach, ale ja w niego wierzyłam więcej niż ktokolwiek na ziemi — więcej niż jego własna matka, więcej niż — on sam. Potrzebował mnie! Mnie! Byłabym przechowała każde jego westchnienie, każde słowo, każdy znak, każde spojrzenie“.
— Poczułem jakby zimny ucisk na piersi.
— „Niech pani przestanie“, rzekłem stłumionym głosem.
— „Przepraszam pana. Ja... ja tak długo opłakiwałam go w milczeniu — w milczeniu... Pan z nim był — do ostatka? Myślę o jego samotności. Nie miał przy sobie nikogo, ktoby go rozumiał tak jak ja go rozumiałam. Może nie było nikogo, ktoby usłyszał...“
— „Byłem przy nim aż do ostatniej chwili“, rzekłem drżącym głosem. „Słyszałem jego ostatnie słowa...“ Zamilkłem, przerażony.
— „Niech pan mi je powtórzy“, szepnęła rozdzierająco. „Potrzebuję — potrzebuję — czegoś — aby — aby — z tem żyć“.
— O mało co jej nie krzyknąłem: czyż pani tych słów nie słyszy? Zmierzch powtarzał je naokoło uporczywym szeptem, szeptem, który zdawał się wzbierać