Przejdź do zawartości

Strona:PL Jan Kasprowicz - Księga ubogich.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Że jakiś wysłaniec boski
Chwytał nas wszystkich w ramiona —
Lubię ja zorze, gdy gasną —,
Tłumacząc, iż niema różnicy,
Czy ktoś pożyje, czy skona...

Byliście wdzięczni, że własną
Możecie rozrządzać duszą —
O płodne w owoce lato! —
Bez onych względów, zastrzeżeń,
Co bujność rozkwitu głuszą.

Wdzięczni byliście i za to,
Że godnych ja chwil nie pominę —
Człek nie wie, gdzie znajdzie radość —,
Aby was wszystkich raz jeszcze
Zaprosić kiedy w gościnę.

I oto czyniący zadość
Danemu tak szczodrze słowu —
Nie dla mnie ten grób się tam kopie —,
Korzystam ze sposobności,
Wzywam i witam was znowu.

Zaiste, na wielką stopę
Żyję w tym moim salonie —
Lubi się chełpić me serce —:
Obszerny po widnokręgi,
U stropu słońce płonie.