Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.2.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
skwarnego lata. Albo jak dalekie,
organne echo pieśni, wyśpiewanej
między turniami, nad zaklętym stawem
o tych niebieskich i czerwonych brzegach,
który w swej głębi zamknął błękit niebios,
ukoronowan wieńcem lśnistych szczytów,
poprzerzynanych białymi śniegami.


KALINA.
O mój jedyny! przemawiasz jak miłość!
Pocałuj-że mnie! pocałuj! pocałuj!


WOJTEK całując.
A pocałunek twój to jak melodya
tych tęcz przedziwnych, co grają z wieczora
na fioletach mgieł nad dolinami.
To jakby szumiał cały las dziewiczy,
ukryty w skalnych, szerokich rozłożach.
To jakby zorze grały hen! na wirchach,
hen! na jeziorach i hen! na dalekich,
na nieprzebytych, na bajecznych morzach.
Szedłbym za nimi, za tymi dźwiękami —
za pocałunków twoich rajską pieśnią —
przez wszystkie żleby, przez wszystkie przepaście,
przez wszystkie turnie, przez wszystkie urwiska,
przez wszystkie ciemne, kamieniste groty,
przez wszystkie długie, rozległe przestrzenie...


KALINA.
Pocałuj-że mnie, raz jeszcze pocałuj! —
Dopókiś przy mnie, póki kwiat paproci
w tym moim ręku będzie cię dotykał,
dopóty — — —


JEDNA Z PANIEN LEŚNYCH, które przez cały czas powyższej sceny — w ubraniu już pierwotnem, to z cieka-