Strona:PL JI Kraszewski Ciche wody.djvu/441

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Potém słońce błyśnie, oschną ścieżki, wyjdę na Cascine, w duszy mi się rozjaśni, i siedziałabym tu wieki.
„Lubię patrzeć na te wielkie dęby i te jakieś ogromne, silne drzewa, które włoski bluszcz oplata. To obraz życia wielu, losów wielu. Widziała mama, jak to te pnie ogromne obwija słaby na pozór bluszcz żelaznemi swemi sznurami. Wcisnął się pod opiekuńcze konary, słabą gałązką wspiął się na olbrzyma, i rośnie po cichu, i opasuje go, ciśnie, wysysa, dręczy; zdaje się być najczulszym z przyjaciół, żyćby bez tego drzewa nie mógł, które pod pozorem miłości wycieńcza, nęka, zabija. Schną gałęzie, pień się zielonością okrywa, ale śmierć jest pod nią; ta zieloność wyssana jest z olbrzyma i olbrzym trupem upadnie — a — jak powiedział Fredro gdzieś.... bluszcz się będzie zielenił!! Czyż nie ma takich bluszczów żywych na świecie, co po to się wciskają pod dęby, aby im śmierć przyniosły z sobą??
„Niech mama nie czeka na mnie — nic nie wiem, nie obiecuję nic. Przylecę może niespodziewana ze łzą na oku, albo ze śmiechem na ustach; może długo na mnie czekać będziecie.
„Włosi zawsze odpowiadają na trudne pytania: Chi lo sa? Ja się od Włochów nauczy-