Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

canych, a myśląc że jeszcze więcej utarguje, poszedł po czapkę i przed oknami przemknął się widocznie do dworu; potem stanął koło płotu, ziewnął i począł myśleć. Biedak! układał już jutrzejszy rachunek dla podróżnego...
Przeszła dobra godzina, Stanisław chodził, wyglądał, zapytywał, szynkarza nie było, nareszcie dobrze się ochłodziwszy Jacek powrócił tak wybornie udając zadychanego, że mógł za to jedno nazwać się aktorem i pochwalić więcej jednem rzemiosłem. Wpadł do izby gościnnej, ledwie mogąc mówić.
— A co? spytał podbiegając podróżny, bawiłeś tak długo!
— A! co to ja panie miałem kłopotu i nieszczęścia, to tego żadne ludzkie usta nie wypowiedzą!! Ledwie nie ledwie dobiłem się do dworu... nikt gadać nie chciał, musiałem dać pół rubla lokajowi...
— Ale cóżeś się dowiedział?
— Ot zaraz opowiem, niech się wydyszę tylko... Rozgardjasz okropny! płacz, lament, okropności...
— Jest-że ta pani?
— A jest, od tygodnia, rzekł nareszcie szynkarz, jest!
Stanisław nie słuchał już więcej; wstrząsnął się tak, że obojętny nawet Jacek wiele się z tego wzruszenia domyślił i stanął wryty zastanawiając jakby się mógł widzieć z tą, której bytność przeczuł tak jasno.
Szynkarz stał i patrzał tylko.
— Każ mi podać świecę i znosić moje rzeczy, rzekł Stanisław.
— W mig Jaśnie panie, a ten półrubelek?
— Powrócę ci go...
— Całuję stopki.