Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O! dobry pan, rzekł wychodząc Jacek, takich mi dawajcie... no! mogę sobie dziś pozwolić kieliszek dobry, zapracowawszy w pocie czoła.
Po dłuższej rozwadze wypadło Stanisławowi wstrzymać się nieco z odezwą do Konstancji i bytnością we dworze, musiał poszanować boleść, która każdą śmierć otacza. Jest coś w zgonie najobojętniejszego nam człowieka, że każdy ściska za serce i przeraża. To przejście straszliwe z pielgrzymki krótkiej do wiekuistego spoczynku jaki sobie człowiekiem zasłużył, to nagłe ustanie życia które zdawało się tak silnem jakby być miało wiecznem, wyciska westchnienie, ostudza namiętność.
Karczma stała nieopodal od pałacu, a przez okno izdebki widać było dziedziniec po za bramą, światła biegające w gmachu na wpół opustoszałym, krzątających się ludzi i popłoch jaki śmierć budzi. Stanisław nie mogąc wytrwać w swojej izdebce wyszedł na szeroką drogę, nad którą stała owa senjoralna brama, rzucając okiem ku pałacowi. Wieczór wiosenny ze swą ciszą, którą tylko tysiąca żab przerywały głosy, osłaniał ziemię, wonną po deszczu dniowym, w dali brzmiały jeszcze dzwony kościołka a w kołu gmachu kupki ludzi się snuły rozmawiające po cichu. Niekiedy przebiegał żywszym krokiem posłaniec ku plebanji lub od kościoła. Jeden niósł wielkie lichtarze cynowe, drugi krucyfiks drewniany, czarny całun i naczynie z wodą święconą.
W samych drzwiach pałacyku strzepywano dywany, których przeznaczenia łatwo się było domyśleć. Stanisław poglądał na te przybory śmierci i na wiosnę otwierającą życie.
— O mizerne, rzekł życie ludzkie, gdyby się odrodzić nie miało większe, czystsze i nieśmiertelne. War-