Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kawałkami spodniczki — nie starczy na długi nawet! Cóż dopiero na pretensje! Jeśliby nas przyciśnięto, kochany panie Janie, powiedz zkąd weźmiemy pieniędzy?
— Zkąd? tego nie wiem i poddać w tej chwili nie mogę. Moją radą byłoby, obrachować się dobrze, i Zakale po tylu stratach na łup wierzycielom oddać.
Pan Bal cofnął się, rzucił i krzyknął:
— Co Waćpan mi śmiesz radzić! z tego nigdy nic nie będzie! Ja, porzucić Zakale? Niech ono sobie będzie złe, szkaradne, niech stracę, ale tego wstydu sobie zrobić nie pozwolę! Niech choć umrę na wsi!
— Lepiej niech pan żyje, kiedy to dla niego tak konieczne, spokojnie odpowiedział Strumisz. Co się tycze reszty majętności państwa jawne jest, że bez sprzedaży w mieście takiego kapitału mieć nie możemy!
— O! na Boga! nie sprzedawajmy nic! przerwała pani Balowa, broniąc z kolei swojego.
— Kapitału na sam handel nam braknie, odpowiedział Strumisz — będziemy i tak mieli do wypłaty wekslów na sto tysięcy pewnie, a do czasu w którym one będą wypłacane, nie ściągniemy nad połowę potrzebnej sumy.
— Trzeba jednak coś poradzić, rzekł Bal.
— Albo wsi się wyrzec, albo jednego z domów w mieście.
— Za nic!
— Za nic! zawołali oboje państwo Balowie.
— W takim razie nie widzę sposobu wyjścia z tej trudności. Ale zdaje mi się, że to przedwczesny kłopot, bo nie pojmuję jak może kto być zmuszony płacić, czego nie winien.