Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W istocie, po namyśle rzekł Bal, możnaby nie spieszyć się z planami, ale to mój stary zwyczaj, że na wszelki wypadek chcę być w gotowości.... Zresztą poczekajmy na Parcińskiego.
Nazajutrz dał znać pan Tomasz, że kilka dni zabawić musi w miasteczku i że mu niepodobna powrócić tak rychło jak obiecał i jak żądał pan Bal. Zniecierpliwiło to trochę kupca, który zwłok nie lubił, ale musiał czekać.
Tymczasem pobyt Strumisza z powodu samego interesu Mylińskich, o którym coś pewniejszego chciał wiedzieć kupiec nimby go wyprawił — opóźniał się coraz, a Jan, jak się łatwo domyśleć, nie spieszył do Warszawy... Nazajutrz po owej wieczornej rozmowie, Lizia wprawdzie była smutna i chłodna i trochę szyderska, ale to tak było naturalnem. I wieczorem znowu zeszli się przy matce u tego samego okna, jak gdyby kilkadziesiąt godzin nie dzieliły ich od tego dnia dla obojga pamiętnego, i poczęła się przerwana rozmowa, już śmielsza ze strony Jana, bojaźliwsza w ustach Lizi, ale będąca dalszym ciągiem tej wiecznej powieści kochanków, którą już tyle pokoleń głuchej opowiadało ziemi. — Gniewali się, godzili, smutnieli, rozweselali, mówili o wszystkiem a nie mówili tylko o sobie w istocie. Matka niekiedy przerywała im, mięszając się do cichych rozpraw, umyślnie może nie dozwalając jednym pędem zajść nazbyt daleko. Zresztą Strumisz pomimo ośmielenia, pomimo szczęścia które nań tak niespodzianie spadło, pełen był umiarkowania, obawiał się wygnania z raju i stąpał po nim z taką ostrożnością. Trochę wesołości, dowcipu, drobina szyderstwa wróciły trzpiotowatej dziewczynie, ale jak teraz jej