Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/083

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko co jest w tej chwili... ale na cóż?
— A! ba! ty nic nie wiesz?
— Nic.
— Spada na mnie nowy proces o dwakroć sto tysięcy, które może z procentami nawet będę musiał spłacić z Zakala.
— Możeż to być? nie dowierzając i oglądając się po wszystkich, zapytał Strumisz, pan o tem mówisz tak spokojnie?
— Chcesz-że żebym sobie angielską modą w łeb strzelił? śmiejąc się rzekł kupiec. Ja i moja żona jużeśmy to sobie wyperswadowali, że kilkakroć sto tysięcy djabli wezmą. Teraz panie Janie cała sztuka w tem, żebyśmy na poczciwym handelku odrobili co tu licho weźmie.
Jan się zastanowił.
— Nie jest to tak łatwo, rzekł powoli, ale z czasem. Dzięki Bogu że już pan przypuszczasz dalsze prowadzenie handlu.
— Ale ba! kiedy muszę! zawołał Bal — nie radbym, cóż gdy inaczej być nie może. — Wioska będzie drogo jak widzę kupioną zabawką, a handel da chleba kawałek, jedno drugiemu nie przeszkadza... No! poratujesz panie Janie?
— Możeż być żebyś pan tyle utracił?
— Najpodobniej! wzięli się do mnie ostro tutejsi prawnicy!...
— W takim razie ten od kogoś pan kupił, odpowiada.
— Na strasznym sądzie! przerwał Bal, przed którym lada chwila stanie. A jak ludzie mówią, z majątku pokrytego żony posagiem i umiejętnie przeszywanemi