Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan już wie?
— Od rana.
— Nu! ale to nie dosyć. Przyjechałem do podsędka, bo mnie się tam coś należało... Patrzę, coś bardzo grzeczny... ale taki jak nie bywał, zaraz pomiarkowałem że o coś będzie prosił. — Moszku! mówi traktując mnie herbatą, pożycz albo dostań pieniędzy. — Pieniędzy! powiadam, a gdzie one są? — Zkąd chcesz weź, a daj, jeśli Boga kochasz... córkę wydaję. — Ja nie mam, powiadam. — Pochodził po pokoju. Mówią że wasz pan bardzo groszowity, czy to prawda? — Może to i prawda, ale on ma wielkie wydatki. — Cóż on tam robi? siedzi? ha? żywej duszy u was? — Co robi? mówię, a co ma robić? gospodaruje, bawią się. On nie lubi gości, taka jego natura.
— Dobrześ, ślicznieś powiedział panie Hercyk. Bóg zapłać.
— Niech no pan posłucha dalej... A nie pożyczyłby on mnie pieniędzy? spytał. — Jak on ma pożyczyć, kiedy pana nie zna? — Ja mu dam dobry procent. — Co pan myśli? zawołałem, to nie taki człowiek żeby pożyczał na procenta, to wielki pan, to nie żaden bankier.
— Dobrześ powiedział panie Moszko... Cóż on na to?
— Bardzo chodził, bardzo rozdumywał, a potem... — Co ty myślisz, powiada, jakbym się z nim ja poznał, czy on by pożyczył? — A co ja mogę wiedzieć, mówię, ja to tylko słyszałem, że on się z państwa śmieje, że u niego nie bywacie, bo u niego książęta i grafowie w Warszawie bywali. — Śmieje się, śmieje się, rzekł podsędek i zagryzł usta. Nu! potem się mnie długo o Jasnego pana pytał i powiada na końcu: Prze-