Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niem go zbywał; wyjechał wzruszony, miał się zaziębić w podróży i przybywszy do domu położył się w łóżko. Hrabia nigdy nie chorował, mówią że dostał jakiejś gorączki; wezwano zewsząd lekarzy.
— Szkoda mi go, smutnie rzekł Bal, zawsze mi się zdaje że go tu spotwarzono, może mieć wady, ale złym nie jest, doprawdy.
Ten sąd, którego nikt nie potwierdził, ale też nikt mu nie chciał zaprzeczać, zakończył rozmowę już wyczerpaną.
Wieczorem gdy pan Bal myślał już spocząć, zjawił się leśniczy, oficjaliści i stary arędarz, który miał dosyć tajemniczą postawę. Znał on się na swoich obowiązkach tradycjonalnych i widać było że przyjechał z jakąś wieścią, gdyż przeczekał wszystkie dyspozycje i został do końca.
Krużka, któremu oznajmiono o ustąpieniu lasu, splunął w ręce w rozpaczy.
— A po cóż panu teraz leśniczy? zawołał, nie ma co tych krzaków i łomu tego pilnować. Najśliczniejsze ostępy, najpiękniejsze zapusty, a jakie łąki! Nie wie pan co pan stracił.
Byłby tak mówił do północy, bo gdy mu się na żal lub radość zebrało, nie żałował słów by je odmalować, ale go Moszko wyprawił jakoś, szepnąwszy mu słowo na ucho.
— Waćpan coś mi masz do powiedzenia? uśmiechając się spytał Bal.
— Słówko tylko Jaśnie panie.
— No! a co tam?
— Byłem dziś u podsędka.
— A! i powiesz mi o zaręczynach?