Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I wiesz kochany podsędku, że gdyby co było do wyperswadowania, pewniebyś tego dokazał, aleście się wielce omylili. Bywałem po prostu przez ciekawość, a chcecie żebym wam dał dowód, że trzymam zawsze ze swemi i pragnę jedności z niemi, oto od dzisiejszego dnia bywać przestaję.
Rozpromieniał Hurkot, uśmiechnął się, widząc z jak pięknym powróci tryumfem, otworzył szerokie ramiona i rzucił się w objęcia Zmory, który dość niechętnie przyjął uścisk zatabaczony podsędka.
— Otóż to mi obywatel i sąsiad! Teraz, zawołał, nikt nas nie pożyje, pójdziemy ręka w rękę wszyscy razem i upokorzym, zgnieciem tych przybyszów!!
Zmora się uśmiechnął i jemu ta zemsta była bardzo pożądaną.
Usiedli, podsędek zużywszy kawałkami swoję mowę, której znaczną część musiał schować do kieszeni, gdyż ułożył ją był myśląc o oporze ze strony pana Teofila, którego nie znalazł, począł już ciszej i prozą zwyczajną, zażywając tabaki.
— Powiedz-że mi, ot tak szczerze między nami kochany sąsiedzie, co też to za dom, bo, jakem ci miał honor wspomnieć, chodzą o nich wieści dziwne. Miałeś zręczność zblizka się im przypatrzeć, objaśń nas.
— To pewna, żem pilnie starał się wniknąć w tajemnice tego domu, rzekł Zmora, ale to poprostu bogaty kupiec, który zarobiwszy na pieprzu, chce grać rolę wielkiego pana.
— Prawda to, że jego żona była faworytą ministra?
— Nie wiem, nie wiem, i nic nie upoważnia do takiego sądu, odparł Zmora, wszakże takie się wieści z palca nie wysysają.