Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wziąć myśl jakąś, nie znając tych ludzi... Byłem zawsze jego obrońcą gorącym. W istocie, my tu wszyscy oburzeni dumą, chęcią imponowania ludzi, którzy się niczem jeszcze nie zasłużywszy już chcą sięgać po wszystko... chcemy stanąć murem przeciwko przywłaszczycielom... Mogłoż być, byś pan jeden wyłączając się z koła współobywateli, podawał rękę ludziom więcej niż wątpliwej przeszłości? Nie! nie! po stokroć nie! mówiłem zawsze... Gdyby nawet piękna twarzyczka niewieścia uczyniła na nim wrażenie, umiałbyś pan, ręczę, poskromić je i powstrzymać się do bliższego poznania ludzi, niegodnych może tego zaszczytu, jaki im chciałeś uczynić...
Pan Teofil stał odurzony wylewem wymowy podsędka, to tylko z niej zrozumiawszy, że go już o staranie posądzono, chodziło mu bardzo o ukrycie harbuza.
— Bardzom wdzięczen panu podsędkowi za jego obronę, rzekł poważnie, ale to były domysły zupełnie fałszywe... przyznam się że w początku powierzchowność tych ludzi zdurzyła mnie i omamiła, postanowiłem bliżej ich zbadać... To był istotny powód moich odwiedzin.
— O! — zawołał podsędek głowę schylając a palce podnosząc do góry — o! to co innego! Szczęśliwym, że tak dobrze odgadło serce moje szlachetne zamiary pańskie. Ale co to są złośliwe języki ludzkie! u nas niż rozplatali, że się pan starasz o panienkę! Mówiłem, gardłowałem napróżno że to być nie może. — Wreszcie, gdy mi to codzień w uszy kłaść poczęto, gdy my, co ich odepchnąć chcemy, zagrożeni zostaliśmy opieką, którą pan dać im mogłeś, przyznam, że przyleciałem też w zamiarze perswazji.