Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słyszałem, rzekł po półgodzinnem biciu się o różne przedmioty podsędek, słyszałem że pan dobrodziej byłeś temi dniami (właśnie kiedym miał honor mu służyć) w Zakalu.
— A tak, obojętnie odparł Zmora, byłem tam na chwilę, i dodał, nie dopuszczając się posądzić... w interesie hrabiego.
— Pan dobrodziej bliżej tych ludzi poznałeś, dziwy o nich mówią, co też za jedni?
— Trudno co stanowczo wyrzec, znajomość krótka, bałbym się tak wyrokować z niej.
— Ale mówią nie ciekawie.
— Mnie to jeszcze nie doszło.
— Gdyby dziesiątą część tylko w tem było prawdy, dość by tego na potępienie.
— Przecież? spytał ciekawie Zmora.
— Nie wiem tylko co wybrać na początek, a jest tego dosyć!! Dziwią się też wszyscy powszechnie, i nie chcą wierzyć pogłosce, jakobyś pan dobrodziej bywał u tych przybyszów w jakichś zamiarach.
— Ja! — gorąco i z oburzeniem niemal porwał się pan Teofil ruszając ramionami i śmiejąc się ale nie szczerze — ja! a! a! śmieszne prawdziwie przypuszczenie...
Podsędek nie mógł już dłużej wytrzymać, dławiła go mowa, powstał.
— Kiedy tak — począł szparko — mogę więc mówić szczerze... Ja nigdy temu nie dawałem wiary, żeby pan, człek wyższego towarzystwa, świetnego urodzenia, który jesteś młodzieży naszej perłą.
(Skłonił się skromnie Zmora.)
— Nie wierzyłem byś pan mógł tak na lekko po-