Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaledwie się to stało, trzy razy słychać powtórzone z bicza klaśnięcie, pędem leci stary koczyk zielony, cztery konie kasztauowate w krakowskich chomątach, liberja spłowiało-migdałowa, a płaszcze o sześciu pelerynach. To państwo Dankiewiczowie.
— Spóźniliśmy się! zawołała z domu Kościńska, są już Hurkotowie, pierwsza ławka zajęta.
— A jednak tego osła Piotra pędziłem jak mogłem, żeby nie marudził, rzekł zżymając się Dankiewicz. Siadaj duszko po lewej ręce w pierwszej...
— To mi wszystko jedno! poważnie odezwała się pani, choć widać że nie było jej zupełnie jedno gdzie usiądzie: pilnuj tylko żeby lada kto do nas nie wlazł, bo niemiła rzecz, jak ta stara szlachcianka pod bok mi się wścibi, a tak ją czosnkiem słychać...
— Jeśliby oni przyjechali, dodała z przyciskiem, ustąpisz damom i puścisz je do mnie.
Dzwony dzwoniły jeszcze, a bryczki szlacheckie zajeżdżały żywo i lud cisnął się już do kościoła: ławki się coraz zapełniały; kilku mężczyzn, na których czele pan Porfiry w pysznym płaszczu hiszpańskim, podbitym manszestrem udającym aksamit, zastanowili się u furtki, ciekawość trzymała ich tu przykutych; pan Teofil Zmora w paltocie, Jaś Pancer w kruciuchnym surduciku dziwnie z siwemi włosami sprzecznym i Hubka w pospolitym płaszczu, ale ze lśniącego granatowego sukna, składali to gronko.
— Coś nie jadą, rzekł pan Zmora, niecierpliwiąc się, przyznam się panom że nie bardzo lubię stać na podwórzu i wilgoci nie wiedzieć dla czego... a jednak dla ich towarzystwa dotrzymuję... Ci państwo mieliż być pewnie?