Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chorobę, bo były pokrzywione najdziwaczniej.
— Jak się masz? Porfirciu! zkądże cię Bóg zsyła? wódeczki! zmarzłeś? jesień, siadaj!
Razem to wszystko wybełkotawszy, pan podsędek posadził gościa. Koniki do stajni, rzekł. Poleciał i stuknął w okno, ale jakże się zdziwił ujrzawszy w twarzy pana Porfirego wyraz z którym nigdy do Dębna nie przyjeżdżał.
Pan Porfiry po wczorajszej wizycie już jakoś mniej uważał pana podsędka, zawróciły mu głowę splendory Zakala i przybrał przeciwko zwyczajowi swój ton wyższości, jakiego w Dębnie nigdy nie miewał.
— Co to jest? pomyślał podsędek chmurząc czoło, on się dmie! zwykle bywał taki pokorny. Po cóżem się pospieszył konie do stajni postawić?
— No! cóżeś porabiał? gdzieś bywał? zawołał głośno stając po swojemu, to jest jak fortepian, jedna noga w prawo druga w lewo, na sposób rodyjskiego kolosu, w stylu architektury egipskiej.
— Ja? odparł fanfaron stary, ja trochęm w domu siedział, a wczoraj dla interesów byłem w Zakalu.
Podsędek zsunął nogi i jednym susem przyskoczył otworzywszy usta do pana Porfirego, kładąc mu ręce na kolanach.
— A! a! byłeś w Zakalu! Cóż, cóż? Żono! jejmość! kochanie! Czekaj, zawołam Julki!
Pobiegł do drugiego pokoju i wyleciał z nieubraną podsędkową, kobietą młodą jeszcze (stosunkowo do męża), dość przystojną, ale robiącą minki i krygi piętnastoletniego dziewczęcia. Jakoś to tak przeszły jej te dwadzieścia lat pożycia.
— Jak się pan ma?