Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Umhu! — kiwając głową dwuznacznie, rzekł Moszko.
— No! jużeś się poznał słyszę, jakże ci się wydał?
Żyd głową pokiwał w sposób niezrozumiały.
— Polityk bestja! odezwał się pomocnik, mruczy i kiwa się, ale djabeł go wie, co to ma znaczyć.
— To ma znaczyć, rzekł Moszko, że się tylko chłopi cieszą kiedy nowy dziedzic nastaje, a nam to nie koniecznie pociecha...
— Alboż byś ty się go bał? — spytał ciekawie Supełek.
— Bał! — powtórzył arędarz ruszając ramionami, ja się nikogo nie boję prócz pana Boga, ale kłopot zawsze z nowemi ludźmi.
— Ale to kupiec, mieszczanin! safanduła! zawołała rządczyni.
— Oj! oj! a jak to pani łatwo osądzić! mrugając powoli, ozwał się Moszko. Nu! nu! inaczej pani powie potem.
— Albo co?
— Co? To głowa okrutna, a zna się na wszystkiem, a ciężki, a rachunkowy! rzekł żyd, już ja się na ludziach nie mylę... z nim nie pójdzie jak z hrabią. Zaraz mnie zapowiedział albo aukcją, albo fora z karczmy.
— Patrzajcie! patrzajcie jak się zabiera! rozśmiała się kwaśno jejmość.
— I ma plecy wszędzie — mruczał Moszko — w gubernji, w powiecie, gadają co ma szwagra w senacie.
Pomocnik pobladł.
— No! a wczoraj tak się strapił jakem mu mówił o interesach.
— Próbował! próbował! rzekł Moszko, frant! frant! O! o! otrożnie- z nim!