Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechże go djabli wezmą, zawołał gość wstając i okiem wymówki pełnem rzucając na gospodynią, gotów kaszy nawarzyć.
— A pan, dodał żyd obracając się do rządcy, dobrze sobie poradził...
— Ja, co?
— Czy to ja tego nie rozumiem? Podziękował słyszę. Bylebyś teraz pokwitowanie wziął, to dobry interes ztąd się wynieść. Żebym to ja mógł i jabym zrobił podobnie, wzdychając rzekł Moszko.
Rządca i żona spojrzeli po sobie; stary tymczasem dopiwszy herbaty, pożegnał ich i poszedł do swojego wózka.
Chwila milczenia panowała po jego odejściu, twarze zafrasowane poprzeciągały się, nareszcie Supełek plunął i zbierając się na odwagę cywilną zawołał:
— A to jejmość wszystkiemu winna!
— Milcz ciemięgo, ofuknęła żona głośno i nogą tupiąc, nie wdawaj się w to co do ciebie nie należy; nie twoim nosem to robić i odrabiać. Widzisz że wszystko się dobrze stało, zdawaj rachunki, bierz kwit i wynośmy się do hrabiego...
— Aha! — cichuteńko rzekł rządca — na tem koniec! A tyżeś mówiła, że nie on nas, ale my jego wypędzim ztąd.
— Niedaleko Supówka, ja o swojem nie zapomnę! — odpowiedziała jejmość, tak ja ztamtąd potrafię figla mu spłatać, jak tu, a może i lepiej... No! słyszałeś! idź, rób co do ciebie należy, a do hrabiego pisz że się wynosim.
— Może miejsca już nie ma...
— Głupiś! dla mnie zawsze jest miejsce, dumnie odparła kobieta.