Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Warszawy, my tu zostaniemy panami, człowiek jakiś miękki, dobry, słowem go można rozbroić a nic się nie zna. Takich panów rodź Boże na kamieniu!
Rozśmiała się pokazując dość jeszcze ładne ząbki.
— Teraz już wiesz co masz robić, kłaniaj się nizko, Jaśnie wielmożnego nie żałuj... a co można tymczasem korzystajmy... Ot i krów im trzeba, dobrze swoje sprzedać, ale nie mów że to nasze, tylko że żydowskie; i żyta im sprzedaj z remanentowego. Na to i ty masz głowę.
— Oho! odparł Supełek rad z siebie i czupurząc się, już ja nam wstydu i szkody nie zrobię.
— Bo pamiętaj że musimy na naszę jedynaczkę pracować, żeby za lada chłystka nie poszła, a dotąd nie wiele się zebrało. Teraz nam żniwo.
Supełek podjął wąsy do góry i poskoczył do dworu. Wszedłszy do salonu najprzód gdzie państwo pili herbatę, osłupiał biedak wydobywszy się zpod zaimprowizowanej portjery i obejrzawszy po izbie, której poznać nie mógł. Ta czarodziejska zmiana czeladnej w salon jakiego na wsi nie widział, oświecony lampami, wybity dywanami, pachnący i błyszczący, niesłychanie go przejęła.
— Cóż to się stało? rzekł w duchu, ci ludzie pokój z sobą przywieźli!
Pan Bal uczuwszy, że niebezpiecznem być może rozpytywanie się szczegółowe przy żonie i córce, poprosił o herbatę do swego pokoju i wyszedł z Supełkiem, który wciąż sobie powtarzał: — Nigdybym nie poznał czeladniej!
Pan Bal usiadł na łóżku, rządca stanął przy drzwiach i zaczęła się rozmowa.