Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dworze zostać nie mogę. Ja, żona, syn, córka, przywykliśmy do osobnych pokojów, na to nie ma rady...
— Więc JW. pan zamyśla tu zamieszkać? zapytała bojaźliwie rządczyni.
— A cóż pani myślisz?
— Ja się tylko tem cieszę, odparła pierwsza, bo my tu sami temu wszystkiemu dać rady nie możemy, choćby się mąż jak starał; nie zawsze dziedzicowi można dogodzić, a tak będziemy spokojniejsi, jeżeli JW. pan nas utrzyma.
Pokora z jaką te słowa wymówione były, dotknęła do żywego serce pana Bala, uśmiechnął się.
— O tem potem moja pani, rzekł z miną pańską, to pewna, że kto mi dobrze służyć będzie, nie pożałuje tego... proszę najprzód zająć się spełnieniem moich poleceń... Panie Supełek ruszaj Waćpan do miasteczka natychmiast, jutro żeby mi byli rzemieślnicy... na wieczór powracaj, mamy z sobą do mówienia.
— Rzemieślnicy JW. panie, odparł wahając się rządca, rzemieślnicy u nas nie ciekawi.
— Jacy są.
— Po lepszych chyba o dziesięć mil posyłać.
— Choćby o dwadzieścia.
— Ale gdyby i byli, to materjałów nie mamy żadnych.
— Jakich materjałów? spytał pan Bal.
— Ani cegły, ani wapna, ani drzewa, ani gontów.
— Ale mamy pieniądze, panie Supełek, brzękając po kieszeni rzekł pan Bal, to dosyć, wszystkiego dostaniem... proszę się wynosić i jechać.
Żona wybiegła do sieni za wychodzącym.
— Głupiś serce, rzuciła mu w ucho, czy będą mie-