Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zwrócili się więc dosyć smutnie na przeciwko, ale już pan Bal odzyskiwał przytomność umysłu i przechodząc przez pierwszy pokój, rzekł do żony:
— Jakkolwiekbądź, w samej tej ruinie jest coś miłego, jest jakaś woń starożytności i wieków ubiegłych.
— Woń zgnilizny, szepnęła Lizia.
— Wiem, że mnie to do duszy przemawia, dodał kupiec. A potem, ciszej rzekł do żony, dom jest rzeczą najmniejszą, chodzi o majątek! to grunt!
— Ale gdzież się podziejemy?
— Nie bój się, musiemy na to poradzić!
Przejście na drugą stronę czyściejszą wprawdzie, ale bardzo po gospodarsku urządzoną i wcale niepozorną nie wiele pocieszyło. Dla ludzi, jak nowo przybyli, do miejskiego wytworu i elegancji przywykłych, gdzie lada krawiec ma salon pokaźniejszy od najwykwintniejszego na wsi, wcale nowym był widok tych izb tak nagich, tak nie wiele białych, gdzie nic nie wstrzymało oka prócz prostych sprzętów i niepojętych dla nich przyrządów i narzędzi. Obeszli wszystko aż do czeladni.
— Ha! rzekł pan Bal odurzając się z bohaterskiem postanowieniem do Supełka, wynoś mi się Waszmość na folwark, czy gdzie ci się podoba, a my tu pomieścim się tymczasem jako tako. Dziś zaś zaraz proszę posłać do miasteczka najbliższego po mularzy, stolarzy, malarzy, cieśli i kogo potrzeba do restauracji domu. Na zimę będzie skończony.
Supełek oczyma radził się żony, która dosyć kwaśną robiła minę.
— Ale proszę JW. pana, na folwarku stoi pisarz, gdzież my się podziejemy?
— Ja w to nie chodzę, widzisz Waćpani że i ja na