Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Konstancja nie zdawała się tego rozumieć i wskazała mu na kanapie siedzącą z pończoszką starą panią Krombach z pieskiem na kolanach. Staruszka była trochę głucha i nie wdawała się w rozmowę, pierwsza odpychając z łagodnym uśmiechem tych co ją przez litość bawili; zaraz tez swoim zwyczajem odprawiła Stanisława.
— Idź asindzij do młodszych, nie męcz sobie gardła, ja tymczasem pogubione z twojej łaski oczka połapię...
Stanisław i Konstancja pierwszy raz w życiu znaleźli się sami... jemu gorąco serce biło, usta się otwierały i zamykały; chciał powiedzieć wiele a zacząć nawet nie umiał.
— Jutro więc, odezwał się po chwili milczenia, jedziemy, dziś panią przyszedłem pożegnać. Długo myślałem, czy nie lepiej uciec bez tych uroczystych słów, któremi natchnie mnie smutek, alem nie potrafił; bałem się, żebyś sobie pani kroku tego nie tłómaczyła opacznie.
— Panie Stanisławie — odpowiedziała, śmiało mu w oczy patrząc — czy ci co szczerze się rozumieją i cenią, mogą się omylić w znaczeniu swoich postępków?
— Więc pani nie zwątpisz o mnie? więc wierzysz że... tego przywiązania, o którem jej nigdy nie śmiałem wspomnieć, nic zachwiać nie potrafi?
— Wierzę, odpowiedziała młoda kobieta, tak jak wierzę, że to przywiązanie trwać musi i do niczego prócz do zawodów nas nie doprowadzi, jeśli zechcemy mieć nadzieję.
— Jakto? mielibyśmy się jej wyrzec? gorąco przerwał Stanisław.