Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja się jej nie wyrzekam, bom nigdy nie miała, zawołała stanowczo i poważnie Konstancja. Nie lubię się łudzić, nie chcę oszukiwać... tysiące przeszkód nas dzieli, nic nie może przybliżyć.
— Wytrwanie! wytrwanie! zawołał Stanisław.
— Ale na cóż nam nadzieje? — odpowiedziała mu z uśmiechem kobieta, nie jesteśmy tak niepewni siebie, byśmy ich koniecznie potrzebowali... Ja spokojnie patrzę w przyszłość, przebiegam ją okiem szybkiem i po za nią przegląda mi świat inny, a tam coś lepszego od tej biednej pielgrzymki.
— O! nie! nie! i tu potrzeba mieć nadzieję.... ufasz mi?
— Zupełnie, i ufam sobie; są uczucia o które pytać się nie potrzeba, bo się malują we wszystkiem, czem żyje człowiek... Takiem jest nasze... Wszak to pierwsze słowo, a i to nie wiem czy było potrzebne, bośmy je dawno choć nie usty powiedzieli sobie.
— Jeżeli mi ufasz, miejże nadzieję...
— Nie! nie! wolę jej nie mieć. Ciężko, smutnie spłynęła moja młodość i odarła mnie zawczasu ze złudzeń, ja w ziemię i w ziemskie szczęście nie wierzę... mam coś lepszego. — Westchnęła. — Ale kiedyż się zobaczymy tutaj? dodała spokojnie.
— Nie wiem, odpowiedział Stanisław, to pewna że powrócę, przylecę, jak tylko mi pozwolą... a na długie chwile samotności...
— O! wiem czego pan chcesz, uśmiechnęła się płonąc Konstancja, ja bardzo lubię, ale się bardzo pisać boję. Słowo najprzód nigdy nie wypowie myśli... Napisać wszystko... straszno, trochę... nie dosyć... więc na cóż pisać?