Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie nauczyć go miało, że obraz kraju nie był wcale przesadzony.
Kupiono nakoniec powozy, konie, furgony, zabrano służących, zwykle niechętnych do wyjazdu w daleką stronę i pan Bal nie mogąc dłużej wytrzymać, naznaczył dzień wyprawy. Latał teraz od domu do domu i żegnał się ze wszystkiemi, nawet po ulicach łapiąc mało znajomych, których zadziwiał rozpromienioną twarzą i mnóstwem pakunków po kieszeniach.
Stanisław posłuszny woli ojca, ostatniego wieczora poszedł ze spuszczoną głową na pożegnanie do Krombachów.
Cierpiał, ale siła tej miłości męskiej, która gorzała w jego sercu, broniła go od rozpaczy, bo ufał w nią. Będę czekał, mówił w sobie, cierpiał, bolał, ale wytrwam do końca.
Nie tajne mu były ojcowskie pomysły, bo pan Bal wszystkim po cichu szeptał, że córkę wyda za grafa a syna ożeni z jaką księżniczką, kupując mu miljonowe dobra; nie sprzeciwił się ojcu by go nie draźnić, ale czuł że to być nie może.
Piękny był wieczór jesienny, gdy się zbliżył do domu Krombachów. Konstancja w czarnej sukni stała na balkonie oparta na poręczy, z wysoka poglądając na zachodzące słońce... Zobaczyła Stanisława i przywitała go skinieniem głowy.
— Zastałeś mnie pan prawie samę, rzekła mu, podając rękę gdy wchodził, musiałam dotrzymać towarzystwa mojej kochanej staruszce, wszyscy zresztą poszli na przechadzkę...
— Tem lepiej, odpowiedział Staś żywo, los mi choć raz usłużył.