Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Skłoniła się jakby ich pożegnać chciała i wszyscy zrozumiawszy, że dłużej zatrzymywać ich nie chciała, zabrali się do wyjścia.
Uśmiechnęła się do Francuza i szepnęła mu niewyraźnie.
— Możesz mi być potrzebny...
Heliodorę uścisnęła.
— Fatygowałaś się na próżno — rzekła jej — wszystko się odbyło na dole. Pani Chorążyna nie chciała sobie nóg kalać o progi moje.
— Ale jakże się skończyło?
— Pierwszy szturm odparł Ewaryst zwycięsko — mówiła z pewnym zwątpieniem Zonia — co będzie z drugim, ja nie wiem.
Ufam mu.
Potrzęsła głową pani Majstrukowa, postała i widząc, że już więcej nic z milczącej i pogrążonej w sobie wydobyć nie będzie mogła, pożegnała ją słowami pociechy.
— No — bądź że spokojną. Chorążyc uczciwy chłopiec, on cię tak nie porzuci... Podrożą się i pożenią was. Inaczej nie może być.
Ucałowawszy raz i drugi zamyśloną, wybiegła pani Heljodora.
Zonia usiadła w oknie, sparła się na ręku i patrzała w ulicę, a nie widziała nic. Ogniste płatki latały jej przed oczyma. Ewaryst chwyciwszy pierwszą dorożkę jak mu się nastręczyła, kazał się wieźć po gospodach, bo nie wiedział, gdzie szukać matki.
Nie było ich zresztą tak wiele, aby poszukiwanie zbyt mogło zabrać czasu. Woźnica kierując się domysłem, zawiózł go tam właśnie, gdzie zdrętwiałą w krześle Chorążynę cuciła Madzia z Salomeą.
Staruszka przyjechała tak osłabła, że ją z powozu wysadzić musiano, nie odezwała się do Madzi, a pytać jej nikt nie śmiał i nie potrzebował. Już to, że powracała sama, mówiło dosyć.
W rozpaczy Madzia, łamiąc ręce, zacinając usta, aby nie dać się z nich wydobyć duszącym ją łkaniom, biegała około Chorążynej. W myśli jej stało, że ona powinna iść i starać się siostrę skruszyć i ubłagać, aby się upokorzyła, lecz wczorajsze z nią spotkanie tak małą dawało skutku nadzieję?
Kobiety krzątały się jeszcze około Chorążynej, która płakać zaczęła po cichu, co za szczęśliwy znak uważano, gdy Ewaryst wbiegł do pokoju.
Nie zważając na świadki, które się natychmiast cofnęły, padł do nóg staruszce. Płakał i on, nie mogąc przemówić nic, prócz nazwiska — matko!
Chorążyna nie dając się złamać przywiązaniu macierzyńskiemu, nie odpowiadała długo.
— Jeżeli mi przynosisz to, czegom od ciebie żądała — rzekła w końcu — dobrze, że posłuchałeś sumienia, otworzę ci ręce moje. Jeżeli chcesz wymódz na mnie, abym błogosławiła twojemu szaleństwu — Ewaryście, nie znasz mnie...