Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pojadę sama płakać, modlić się, prosić Boga o upamiętanie twoje, — ale nie pobłażę występkowi. Ojciec z grobu uznałby mnie winną i siebie niegodną. On by na to nie zezwolił nigdy — ja nie mogę...
A gdy syn milczał, dodała jeszcze.
— Rzuć tę bezwstydnicę, jedź natychmiast ze mną, to moje słowo ostatnie. Zapłać jej za grzech i sromotę swą co zechce.
— Matko — przerwał Ewaryst — sądzisz ją niesprawiedliwie, bez litości. Ja jej porzucić nie mogę.
Chorążyna odtrąciła go z lekka.
— Idźże, powracaj do niej — zawołała gniewnie — jeżeliś między nami dwiema wybierając, ją wołał nade mnie... Idź...
Stał naprzeciw niej milczący Chorążyc i gdyby była spojrzała na niego, zmiękłoby może serce macierzyńskie, byłaby się skruszyć dała, lecz umyślnie unikała nań wejrzenia. Straszna chwila milczenia upłynęła, przerywana tylko cichym łkaniem Madzi w drugim pokoju...
Po upływie jej, Ewaryst jeszcze się schylił do nóg matki, usunęła się od niego.
— Masz do wyboru — rzekła między mną a nią, innej drogi nie ma. Wybieraj.
— Opuścić jej nie mogę — odezwał się syn chmurno...
Usłyszawszy to Chorążyna powstała z energią, do której niedawno nie byłaby sił miała. Krokiem prędkim, nie odwracając się ku niemu, wyszła z pokoju.
Ewaryst słyszał jak przerywanym, ale nakazującym tonem wydawała rozkazy do wyjazdu natychmiast. Służba zaczęła posłuszna biegać i zbierać rzeczy, ściągać tłomoki, pospiesznie chwytając wszystko... Chorążyc stał sam w izbie, postanowiwszy dotrwać tu do końca. Miał jeszcze nadzieję, że matka nad nim się ulituje.
Wtem po cichu zbliżyła się doń Madzia.
— Ewaryście — zawołała cicho — zlituj się, zabijasz matkę. Kocham Zonię, żałuję jej, ale ona ma siły do zniesienia nieszczęścia, w które popadła własną winą. Chorążyna! ona tego nieprzeżyje!
— Madziu! ty mów za mną, za siostrą! proś ją — zawołał Ewaryst! — ja Zoni opuścić nie mogę... Byłbym podłym.
Skończyło się na płaczu. Tymczasem rzeczy już wynoszono do powozu. Konie zaprzęgano. Chorążyna słabym głosem powtarzała ciągle: Jechać! jechać! Musiano z pomocą miejscowych ludzi porzucać naprędce co jeszcze zostawało i staruszka się do powozu prowadzić kazała. Zobaczywszy ją wychodzącą, pobiegł Ewaryst za nią, aby, choć, przy świadkach, jeszcze sięgnąć po jej ręce. Chorążyna usunęła mu je gniewnie.
— Jechać! — odezwała się ostatkiem głosu...
I powóz potoczył się, zostawiając Chorążyca wśród podwórca, osłupiałego, skamieniałego z boleści. Ludzie, patrzący a nie rozumiejący