Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gwałtownie otworzyła drzwi, rzuciła nimi, zbiegła pędem ze schodów i zaczerwieniona, dysząca, z oczyma piorunującemi, nieulękniona i dumna, wtargnęła raczej niż weszła od pokoju Ewarysta. Chorążyna czuła ją nadchodzącą, Chorążyc zdrętwiał.
Wejrzenie, którym ją spotkał w progu, prosiło o litość nad matką. Chorążyna, która niedawno stała jeszcze przybita i płacząca, na widok Zoni, przybrała dumną i zimną postawę.
— Jestem Zofia Raszkówna — poczęła głosem podniesionym, śmiało stojąc naprzeciw Chorążynie — jestem kochanką Ewarysta i nie wstydzę się tego. Staję przed panią nie prosić o żadne przebaczenie, ale przyznać się do tego, że nie on mnie, ale ja go uwiodłam. Tak jest, kocham go i on mnie kocha. Chcesz nas pani rozdzielić w imię religii, ja stoję przy nim w imię serca, mojego i praw jakie mamy do siebie. Dla mnie religią jest natura.
Chorążyna tak była przerażoną tym wyznaniem zuchwałym, iż nie rychło odpowiedziała.
— Z waćpanną ja do czynienia ani do mówienia nic nie mam, odezwała się dumnie. To jest syn mój, ja waćpanny znać nie chcę.
Odwróciła się.
— Mamo! — zawołał Ewaryst.
— Milcz! — przerwała matka. — Wolno tej obłąkanej i bezwstydnej nie znać Boga i praw Jego, nie mieć wstydu, przestać być kobietą, ale tobie synu rodziców chrześcijańskich, nie godzi się Boga, którego znałeś, wypierać.
Zwróciła się do Zoni.
— Ustąp waćpanna stąd i zostaw nas samych.
— Nie pójdę na krok — zawołał Zonia — gdzie on, tam i ja. N!e związała nas żadna przysięga u ołtarza, ale ja jego a on mnie opuścić nie może...
Chorążyna z dumą na nią spojrzała.
— Ewaryście! ta kobieta mnie ztąd wypędza!
Syn padł jej do nóg. Zonia patrzała na to założywszy ręce.
— Nie ustąpię — rzekła jak do siebie. — Jeżeli Ewaryst chce mnie rzucić, nie bronię mu. Niech spyta sumienia swojego.
Jeszcze moment Ewaryst ściskał nogi matki, która już widząc, że nic począć nie może, wyrwała się ku drzwiom. Zonia ustąpiła jej z drogi.
Za matką wlókł się syn, stłumionym głosem powtarzając.
— Matko, ulituj się.
Chorążyna nic już nie odpowiadała, oczy jej nawet spotkać się nie chciały ze stojącą naprzeciw Zonią, która czekała końca tej sceny, z męstwem dzikiem, rosnącym w miarę niebezpieczeństwa.