Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! ojcze! ja nie mogę powiedzieć! Krzyknęła zanosząc się Madzia — żyją z sobą bez ślubu, razem, w jednym domu...
Zakryła oczy, ks. Zatoka z całych sił uderzył w swe szerokie ręce...
— Jezu miłosierny! — zawołał — on, Chorążyc! A cóż to będzie, gdy się staruszka dowie — ona.
Pochwycił się za głowę.
— Może to plotki — przerwał — to do niego niepodobne. Stateczniejszego młodzieńca nie spotkałem w życiu!
— Wiadomość tę przywiozła Trawcewiczowa — odparła Madzia — niech jegomość dobrodziej wypyta się ją, jeśli chce. Mnie to mało nie zabiło.
— Ona jest moją siostrą! to syn naszych dobrodziejów!
Znowu płacz mowę przerwał.
— Im dłużej to tak pozostanie — mówiła zza łez — tym gorzej, trzeba zerwać, nim się Chorążyna dowie, nim...
Ale dokończyć nie mogła.
Ksiądz kawę swą porzuciwszy, krokiem ogromnym biegał poruszony po izdebce, coraz to ręce załamując.
I on, choć starszy, doświadczony, w tej pierwszej chwili nie widział takiego ratunku, któryby chorążynie mógł oszczędzić boleści i obejść się bez jej udziału w tej sprawie.
Świeżo znękana śmiercią męża, osłabła na zdrowiu, mogła biedna staruszka paść ofiarą tego ciosu, który zawisł nad nią. Znając ją wiedział ks. Zatoka, że nawet śmierć jedynego syna może by ją tak nie przygniotła, jak jawny i tak wielki upadek.
Potrzeba było Chorążynę oszczędzić, ale cóż począć bez niej, w imię jakiego prawa? Człowiek, który uniesiony namiętnością nie zważał ani na srom, ani na swe obowiązki, mógłże być posłusznym głosowi obcego człowieka, radzie i prośbie przyjaciela.
Po smutnej namysłu chwili, ks. Zatoka zwrócił się do płaczącej Madzi.
— Dobrześ zrobiła — rzekł — zawiadamiając mnie o tym. Może być, że jaka rada się znajdzie, ale w tej chwili, muszę się przyznać, że wobec tego wielkiego nieszczęścia i ja tracę głowę. Wezwę Boga na pomoc azali mi nie ześle natchnienia.
— Jakkolwiek to nad siły moje — odezwała się Madzia — choćbym się ze wstydu i bólu spalić miała, pojechałabym ratować syna moich dobrodziejów, ale jakże wyjechać?
— I na co by się to zdało — przerwał ksiądz. — Siostrę byś nie nawróciła, a Chorążyca nie wybawiła. Ale Chorążyc! on! To mi się w głowie nie mieści.
Po krótkim namyśle dodał proboszcz.
— Pojechałbym ja, ba! a co tam począć? Przede mną się nie przyzna, zbędzie lada słowem.
— Przecież to jawne i tak jawne, że całe miasto patrzy na to! — odezwała się Madzia. — Nie kryją się wcale.