Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/655

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i przyjechał do Warszawy z bijącém sercem, nie wiedząc co go czeka.
Powitanie było zimne, dawne stosunki ceremonialne, milczące, wróciły bez najmniejszéj zmiany. Pragnąc je utrzymać, Godziemba milczał.
Mówiliśmy już o staréj mamce, którą jak matkę szanując, utrzymywał w Warszawie, odwiedzając ją niemal codziennie. Sawaniha, prosta wieśniaczka, złamana już wiekiem, dawną pracą i cierpieniami, zachowała, pomimo wieku, umysł żywy i bystre pojęcie. Wielu rzeczy, z których się jéj Godziemba nie spowiadał nigdy, umiała się domyślić i odgadnąć je... Nie wdawała się jednak w kierowanie tym, którego zwała synem. Czasem rzuciła słowo jakie, jakby na wiatr, wiedząc, że ono w nim utkwi. Nawykła go widywać, czytała z jego twarzy każde uczucie, radość, niepokój, smutek.
Tak samo jak inne tajemnice, Sawaniha i miłość skrytą dla hrabiny od dawna w nim wyczytała, lecz strzegła się nawet mu dać poznać, że o niéj wiedziała... Słuchała tylko cierpliwie, gdy o téj pani mówił, i z uwielbieniem się o niéj odzywał. Gdy starzy Godziembowie poczęli mu córkę swatać, a po jéj zgonie na niego swą miłość przeleli i obdarzyli go majętnością, Sawaniha nie odezwała się nigdy z radą, ale — ot tak — po wiejsku — czasem malowała życie na wsi spokojne, gdzie sobie każdy panem, i utyskiwała na to, że się Fadejkowi życie marnuje.