Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wy panie cześniku, dodał Radziwiłł, dajecie im pozór, aby wam zadawali nieszlachectwo... bo w naszéj wrzawie wam nie swojsko, i po was to widać... a my w tém, panie kochanku — jak ryby w wodzie...
I rozśmiał się głośno a wesoło...
— Hej! dodał — jutro wszystko będzie dobrze i ręczę — pójdzie jak po maśle... Radziwiłł nie zawiedzie. Proszę pana cześnika z sobą, sam go wiozę, sam za niego moją odpowiadam głową..
Minister dziękował pomięszany, pan Aloizy boleśnie się uśmiechał...
— Mogęż się teraz pokazać? spytał skromnie — chciałbym pojechać do Młocin... Mogą mnie tak rozsiekać w ulicy, jak się odgrażali na zamku...
— A gdzie zaś! panie kochanku — rzekł wojewoda... ci sami co tak krzyczeli na sejmie, będą ci się kłaniali na ulicy. Trzeba znać ten naród, panie kochanku... Gardłować lubią — ale na bezbronnego napaść — uchowaj Boże... To poczciwe ludziska z kościami, tylko im języki i dłonie świerzbią czasami.
Że jakoś rozmowa nie szła, wojewoda zabrał się do odwrotu.
— Zatém submittuję się, rzekł... a jutro proszę pana cześnika ze mną, już się to dziś nie powtórzy, ręczę — i słowo daję na to — będzie wcale inaczéj.