Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kietki pomięte wyciągać i prostować — łatwo było poznać, że przybył z czemś niemiłem do zgryzienia...
— Jakże ty się masz? spytał.
— Rozśmiał się Brühl...
— Wszakże wiesz, rzekł, — że ja nigdy nie choruję — na to nie mam czasu...
— A! ty! ja tobie wszystkiego zazdrościć muszę, — odezwał się przybyły, szukając krzesła, i starając się je umieścić w sposób dogodny... co wyglądało tylko na zabicie czasu i roztargnienia. Ty, mówił — jesteś we wszystkiém szczęśliwy... — nie tracisz humoru, nie bierzesz nic do serca, wieczna pogoda na twém czole, wieczny pokój w duszy.
Pan Aloizy spojrzał nic nie odpowiadając...
— Prawdziwie, ciągnął daléj Sołłohub — gdy takiemu jak ty filozofowi przyjdzie zamącić spokój... człowiek czuje to w sumieniu...
Brühl posłyszawszy ostatnie wyrażenie, drgnął nieco.
— Jadłeś ty śniadanie? — przerwał.
— Dziękuję ci — nie mam apetytu...
— Zrzućże od razu z serca co na niém cięży, lżej ci będzie...
Westchnął Sołłohub, poprawił się w krześle, wziął rozłożonego Molièra, spojrzał i położył go znowu na stoliku...
— No powiem ci, począł, — że wprost przyjechałem do ciebie, aby cię ostrzedz... — Jestem