Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cisza panująca do koła, zaledwie przerywana powolnym chodem zegara, który posłuszny a bierny światu znaczył godziny, sam ich nie czując i nie mierząc, dozwoliła zatopionemu w czytaniu usłyszeć turkot w brukowanym dziedzińcu... Wzdrygnął się z lekka. Książka wysunęła się z rąk, oczy podniósł zdając się wyrzucać losowi, że mu nasyłał natręta...
Chwilę tak siedział w oczekiwaniu przybycia, którego się lękał, łudząc nadzieją, że odwiedziny mogą nie być koniecznie do niego, — gdy drzwi biblioteki uchyliły się i wszedł Sołłohub...
Ów szczęśliwy generałowicz jakoś smutnie i ponuro wyglądał. Zawsze to był ten sam żywy, piękny i nie sięgający ani uczuciem, ani myślami po za wrażenie dnia obecnego młodzieniec, jednak spoważniał i na twarzy jego widać było jakieś znużenie...
— A! stokroć cię przepraszam, mój Aloizy, rzekł ode drzwi — wiem, że jestem ci natrętnym, że oderwę od najmilszego zajęcia! Wiem, że w duszy możesz mi nie być rad, ale musiałem dziś przyjechać do ciebie...
— Cóż znowu za ceremonie robisz ze starym towarzyszem! zawołał Brühl wstając i podając mu obie ręce, z tą uprzedzającą grzecznością, którą wybornie przejął od ojca. Siadaj mój drogi, nigdy mi nie możesz być ani natrętnym, ani zbytecznym, bo cię kocham...
— Sołłohub począł z wolna rękawiczki zdejmować, kapelusz umieszczać, perukę poprawiać, man-