Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Babiński milczał, tylko czapki trochę uchylił, jakby chciał łysinę ostudzić i westchnął. Stało to za aprobatę.
Laskowski wciąż po niebiesiech się rozglądał, choć ich ztąd niewiele widać było, lecz uczyły go chmurki przeciągające zkąd wiatr dął, i kolor ich, co się na niebie działo.
— O tak! tak — dodał jakby sam do siebie... zimę będziemy mieli ostrą... Daj Boże, aby nieco wybujałe zboża mróz schwycił, nim śniegi na nie padną, boby to wyprzało z kretesem...
Wszyscyśmy sieli zawczasu... a tu jesień taka, że żyta szczególniéj, aż strach...
— To je spasać — odparł Ocieski — i kwita... Tyleby biedy...
— Spasać!... więcéj bydło wydepcze niż zje — dodał Kostrzewa — na to przymrozków trzeba czekać...
Babiński znowu głowę ostudził i westchnął, ale tym razem tak, że wszyscy nań spojrzeli, bo czuli, że prosił o głos...
— Ja, mości brdzieju — rzekł — ja — co się tycze mnie, mam taki system... Na Bartłomieja, mości brdzieju sieję... rola musi być zrobiona ut sic, zabronowana jak należy... ziarno czyste, pośladu na siew nie dopuszczam jak drudzy, słowem robię co mogę, a gdym spełnił moją powinność, przeżegnam rolę i czapkę zdjąwszy Panu Bogu ją polecam... Reszta do mnie nie należy... umywam ręcę...