Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

listy do niego pisał i posyłał. Nie uciekł, ale pojechał po zapłatę i powróci z mocą nową.
Marcjan umilkł. Najprzytomniejsza Faustyna za rękę go ujęła.
— Chodźmy na miasto komory szukać — odezwała się — idźmy stąd! Ja tu już nie wrócę.
Chciała się Zaborska sprzeciwić, ale Butrym ją uspokoił.
— Juści komornego szukać trzeba, a potem jejmość wywieziesz, co masz, jeżeli nie zabronią. Teraz pierwsza rzecz, ja do Koliby iść muszę o brata; niech z głodu nie mrze. Nadzieja w Bogu, choćby nawet ten zbój powrócił, ja hetmanowi do nóg padnę i niewinnego wyzwolę. Nic on przecież Radziwiłłom nie zrobił.
— Idź do Koliby — rękę jego puszczając odezwała się Faustyna — ale powracaj po mnie. Uprowadź mnie stąd! zlituj się!
Marcjan wprost pod bramę pobiegł, do izby klucznika.
Zastał go odzianego i leżącego na ławie twardej, pół uśpionego.
Usłyszawszy chód stróż podniósł się zwolna.
Butrym wchodził śmiało, śmielej niż kiedykolwiek kto, do tej izby stróża.
— Słuchaj, Koliba — odezwał się — ja do ciebie przyszedłem o brata.
Nie słuchając nawet, stróż potrząsł głową przecząco i pokazał na drzwi.
— Nikt nie wejdzie — rzekł — nikomu kluczów nie dam, aż taki przyjedzie, co tu rozkazywać ma prawo. Nie, nie!
Popatrzył nań Butrym i dobył parę talarów, ale tym razem klucznik rękę odepchnął.
— Kluczy i więźniów nie dam, chyba nowemu panu!

315