Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chciał się stary w ten sposób przypodobać, usłużyć — i on też strzegł własnej skóry, a ta wierność nieubłagana wydawała mu się najlepszym środkiem pozyskania sobie następcy.
Nie wyobrażał on go sobie innym, tylko takim, jak był chorąży, to jest nie mogącym się obyć bez więzienia i stróżów. Kolibie chodziło o to, aby go z tej podziemnej izby, do której przyrósł latami wielu, nie wypędzono.
Był więc nieubłagany i talary nawet nie czyniły na nim wrażenia.
— Jaż cię nie kuszę — zawołał Butrym — abyś ty mi samowolnie brata wypuścił: dostanę go bez twojej łaski — tylko mi go nie mórz głodem.
Wsunął mruczącemu w rękę talary i Koliba się już nie upierał.
— Przeprowadź go do innego lochu — szepnął.
Na to klucznik wątpliwym potrząśnięciem głowy odparł tylko.
Butrym powrócił do Faustyny, która nie w mieszkaniu już, ale sama jedna czekała na niego u dołu przy drzwiach, chustką okryta.
Pilno jej stąd uwolnić się było, tak pilno, że nie mówiąc słowa pochwyciła go za rękę i szła przyśpieszając kroku, ciągnąc go za sobą, aż póki nie wyszli za bramę.
Tu stanęła, łzami oczy miała zalane; patrzała na sczerniałe mury wieży, przy której się zatrzymali.
— Przeklęte gniazdo sępie! — zawołała — bogdajby się rozpadło w gruzy i kamień na kamieniu nie pozostał z ciebie. Niech cię te łzy zjedzą, które tu wyleli ludzie.
Szli do miasteczka; Butrym ledwo mógł za nią nadążyć.
Znał on tak dobrze Białą, iż mu nietrudno było dworek znaleźć, w którym Zaborskie, nawet z tym sprzętem, o który stara dbała tak bardzo, pomieścić się mogły.

316