Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła, milczała — lub ledwie słowo jakieś z ust jej szeptem się niewyraźnym wyrwało.
Zaborska, czując swą winę, jak najczęściej bywa, gniewała się na tę, którą dręczyła; porywały ją napady szału; łajała, groziła, zaciskała pięście, a gdy to najmniejszego nie czyniło wrażenia, zeschłe serce poruszyło się w niej nareszcie.
Była matką, a to uczucie macierzyńskie, choćby je głupota zwichnęła, choćby temperament je przyćmił — zawsze się w końcu odezwać musi.
Przeraziła się tym, że córkę utracić może. Doktor Dubiski na zapytanie, ze swą zwyczajną obojętnością, odparł: — Źle jest — ale ja na to nie lekarz.
Ruszył ramionami i poszedł. Powołany, przychodził się przypatrywać postępom i rozwijaniu się choroby — brał za puls, dotykał głowy — a lekarstwa żadnego dawać nie chciał.
Śmiał się ironicznie.
— Tu nie mojego lekarstwa potrzeba.
Łamiąc ręce, zaklinając, prosząc, wymogła na nim Zaborska, że jej w końcu powiedział:
— Ona schnie w niewoli i smutku, acani ją musisz męczyć, katować; ja nie wiem.
Z przestrachu Zaborska nagle zmieniła postępowanie; załamała ręce przed córką.
— Na rany Chrystusowe — poczęła — mów, czego ty chcesz? Ja przecie nieszczęścia dziecka własnego nie mogę żądać. Mów! Otwórz się — zrobię, co w mojej mocy, nie zabijaj mnie i siebie.
Faustyna na te zaklęcia nawet długo nie odpowiadała — tylko łzami.
— Kochasz tego Butryma — rzekła jednego dnia matka — no, to niechaj przychodzi, byle o tym nikt nie

274