Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zasadzili się na mnie w lesie; było dziesięciu na jednego. — Nie kończąc, ręką uderzył się po nogach. — Cały w ranach jestem... ale to nic.
Mówili jeszcze, pochyleni ku sobie, gdy Koliba wstał i zawołał niewyraźnie na Marcjana, aby szedł. Nie odebrawszy odpowiedzi, zbliżył się, wziął latarkę i groził już:
— Zamknę!
Zaledwie miał czas trochę pieniędzy, które z sobą przyniósł, rzucić na słomę Marcjan i brata uścisnąć, zaklinając, aby nie rozpaczał, a już Koliba go za ramię targał i zmuszał do powrotu.
Damazy natychmiast opończą się podartą obwinął znowu i legł, jakby chciał usnąć. Upojony widokiem tym strasznym, Marcjan poszedł nazad za stróżem, który kroku przyśpieszał nie patrząc na idącego za nim, nie mówiąc słowa. Doprowadził go tak nie do izby swej, ale do drzwi wiodących w bramę, wyjrzał nimi, czy nikogo nie było, wypchnął za nie Marcjana i gniewnie je za nim zatrzasnął. Szczęściem, we wrotach i na drodze nikogo nie było i Butrym mógł z zamku wynijść nie postrzeżony.

Faustysia szyła w krosnach, z głową spuszczoną, niema, głucha, z myślami gdzieś na drugim świecie. Od pół godziny może siedziała przed nią matka i wpatrywała się niespokojnie w twarz córki.
Piękny ten kwiatek wiądł w jej oczach. Zaborska, dla której Faustysia była całą nadzieją i skarbem, truchlała, co dzień wyraźniejsze upatrując ślady wycieńczenia na bladej twarzyczce. Mieniła się ona, zmieniało się też obchodzenie się córki z matką. Dawniej była śmiałą i niecierpliwą, odpowiadała jej ostro i skarżyła się; teraz słowa z niej dobyć było trudno, na wszystko zobojętnia-

273