Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bogu naprzód, potem tobie dziękuję że cię jeszcze zobaczę i posłyszę.
Zamilkł trochę i dodał ciszej.
— A Zygmuś?
Aniela wstrzymywała łzy w sobie, pomilczała trochę.
— Wyjechać musiał, — rzekła.
— Zdrowszy!
— Zdrów, — odparła, kłamiąc pobożnie.
— To dobrze że pojechał, to dobrze, — rzekł stary, — jemu to powietrze warszawskie było niezdrowe.
Jakaś ty dobra że mnie odwiedziłaś. Ja bo troszkę niedomagałem, ale to nic. Starość, nie radość, nogi mi pobrzękły, chodzić jakoś nie mogę. No — jesień! Ja zawsze w jesieni miałem ciężkie nogi.
Ale gdzież to Łukowa, żeby ci co zrobiła — bo ty z podróży musisz być i głodna? Pójdzie, stanie i aby jej mleć językiem, a wołaj, krzycz, rozedrzej się, nie dowołasz się gdy potrzeba.
Stary ogromnym głosem zawołał Łukowej, która weszła, a Lucia, głos starając sobie nadać spokojny, upewniała że w domu się sama rozgospodaruje.
Po chwili rozmowy, stary chwycił za różaniec i kazał jej iść się urządzić, bo potrzebował się modlić. Nim wyszła jeszcze głośno rozpoczął litanię do Serca Jezusowego.
Aniela wyszła jak pijana, błądzi po tym dworku, w którym zastała znowu wszystko tak jak niegdyś rzuciła. W pokoju matki łóżko jej puste, parawanik podarty, stoliczek od lekarstw poplamiony, firankę co ją od światła uprzykrzonego osłaniała.
Zdało się jej że na poduszce widziała jeszcze tę twarz bladą, przelękłą, która od trwogi zastygła na wieki z krzykiem na ustach.