Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Du Royer wybierał się właśnie do Borku, i zobaczywszy tę nieszczęśliwą istotę, której głos w piersi ze znużenia zamierał, chwiejącą się na nogach, niewładającą sobą, prosił jej aby miejsce przyjęła w powozie.
Aniela nie odmówiła. Miała więc opiekę w drodze i słowo pociechy. Drugiego dnia zatrzymali się w Żabiem, Du Royer nie chciał jej puścić samej i przeprowadził do dworku...
W jednem jego oknie świeciło się.
We drzwiach stała stara Łukowa z rękami założonemi.
— Ojciec? — zapytała podbiegając Aniela, — ojciec?
— A! to nasza panna! — plaskając w dłonie krzyknęła stara kobieta, — ot się stary uraduje!
Pożegnawszy towarzysza podróży, Aniela weszła do małej izdebki ojcowskiej. Miał on teraz cały swój dworek do rozporządzenia, ale dawnego alkierzyka swojego porzucić nie chciał. Leżał w nim na starem łóżeczku brudnem przy ogarku świecy, z różańcem w ręku, otoczony temi samemi rupieciami i łomem, z którym znaczną część życia przepędził.
Gdy drzwi się otwarły, stary, który już nie widział dobrze, stęknął z łóżka.
— Łukowa.
— To ja jestem, kochany ojcze, — odpowiedziała Lucia, — to ja!
Głos ten poruszył starca dając mu siłę, której dawno nie miał, chwycił się za łóżko i usiadł na niem.
— Luciu! ty! Zkąd? jak? Bóg, Bóg cię zsyła!
Otworzył ręce aby ją objąć i uścisnął, długo trzymając niemi przy sobie!