Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bendrzyński zamilkł.
— Wszelako, — dodał poczekawszy nieco, radzę go nie spuszczać z oka.
— Przyznam się waćpanu dobrodziejowi, — odezwał się gość, — iż tak mi widok tego nieprzyjaciela pod samym bokiem dokuczył, żebym się chciał go zbyć jakimkolwiek kosztem. Jakkolwiek czasy są ciężkie, gotówbym spłacić mu dożywocie, ale pieniędzy nie mam.
Usłyszawszy to, Bendrzyński rzucił okiem niespokojnem na mówiącego i wyprostował się.
— Kto to dziś ma pieniądze! — westchnął. Jam też goły jak święty turecki. A gdybyś mnie raczył posłuchać, jabym nie radził pozbywać się go z gruntu...
— Tyle lat nic się nie okazało! — cicho dołożył pan Onufry.
Bendrzyński począł kaszlać i nos ucierać, chciał zyskać na czasie.
— Przed samą śmiercią pani podkomorzynej, na dni parę, byłem u niej, — rzekł po namyśle — leżała już w łóżku a, Panie Boże odpuść, wziął by ją kto, nie znając, za najuboższą kobietę. Kołdra jeszcze może ślubna z której wyłaziła wata, poduszczyna zbrukana, głowa chustką prostą związana, pawilon w strzępkach. — Słowem nędza ją otaczała. Była jakby w gorączce, właśnie podobno tego dnia rejestra i papiery wszystkie palić kazała. Co chwila Zarzeckiego wołano, od którego strach jak wódkę słychać było. Szeptała mu coś na ucho, odprawiała, posyłała po niego znowu, niepokoiła się.
Właśnie miałem wówczas kupować Porzecze, potrzeba mi było parę tysięcy dukatów, insynuowałem jej to, że skrypt dam oblatowany i osiem procentów... Odwróciła ku mnie głowę staruszka i pokiwała nią. Zkąd ty chcesz