Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyobrażenia nie miał. Zręcznem przejściem naprowadził ją znowu na nieboszczkę.
— Waćpan dobrodziej, który byłeś jej przyjacielem, rzrkł pan Onufry, — mógłbyś jeden może objaśnić ten niepojęty dla całego świata fakt zniknięcia jej kapitałów!
Bendrzyński głowę pochylił pokornie.
— Bo, że były....
— To nie ulega wątpliwości, — odezwał się gospodarz. Dawniej na lat jakie pięć, sześć, przed śmiercią, nieboszczka sama mi o tem mówiła iż radaby je umieścić gdzieś na hypotekach.
— A po śmierci wiadomo panu ile się znalazło.
— Tak, to niepojęta rzecz, — odezwał się Bendrzyński poufnie, a jednak, jednak, coś się tu domyślać można. Nieboszczka drżała na samą myśl że to co ona zbierała tak skrzętnie rozproszyć się może...
— Cóż mogła z tem zrobić?
— Bóg to wie — i — dodał gospodarz, i — jeden może tylko człowiek.
— Któż?
— A — Zarzecki, — mówił Bendrzyński, — któżby inny. U niego za życia nieboszczki było wszystko, pieniądze, klucze, rejestra, kwity. Jemu jednemu tak wierzyła, że rachuków go słuchać nie chciała — nie może być aby on o tem nie wiedział, co się z kapitałami stało...
— Ależ go brano, więziono, trzymano, badano, — rzekł pan Onufry, i niceśmy z niego dobyć nie mogli.
— Ha! — bąknął Bedrzyński, — bo trzeba tego człowieka znać. Jeżeli dał słowo że nie powie, to się da zabić a nie piśnie.
— Przywłaszczyć też nie mógł, bo w nędzy jest ostatniej, — dodał pan Onufry.