Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/088

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To proszę do izby, — odpowiedział wahając się nieco stary, — ale u mnie ciasno, chodźmy tam — i wskazał ów pokój opuszczony, który prowadził do zajmowanego przez Lucię. Tu wszedłszy Zarzecki zamknął drzwi od izdebki córki i — gotował się do słuchania co mu przyniesiono.
— No, cóż tam? — spytał.
— To już panu wiadomo, — rzekł cichuteńko pisarz, sondowałem we dworze... Hm! nabyliby może dożywocie, gdyby nie było nazbyt drogiem.
— A po cóż ja się go mam tanio pozbywać! — odezwał się stary, na co mi się to zdało.
— Więc cóż pan by wziąść myślał?
Na zapytanie to pan Jakób nie odpowiedział zaraz, westchnął, popatrzył w okno, łzy mu zwilżyły oczy.
— A! żebyś to acan wiedział, — rzekł — co to jest opuścić miejsce w którem się od młodości żyło, a choćby i płakało! pełne wspomnień po mojej dobrodziejce!.. I to jak ja staremu, ciężkiemu! ale co robić — co robić.
Pomyślał zwiesiwszy głowę.
— Choć mi ci ludzie za skórę zaleli, — dołożył — i ich bym ukrzywdzić nie chciał. Wiem żem im tu załogą, że pozbyć by się mnie chcieli — a nie będę z tego korzystał.
Miał mówić już, zatrzymał się — niepewnym był, nie chciał zawiele, bał się powiedzieć za mało. Ostatnie słowo wyrzec kosztowało go. Rachował coś, stękał, przechadzał się, przeżegnał, spojrzał na Ukrzyżowanego, którego wizerunek stał na komodzie, jakby w nim szukał pomocy i natchnienia.
— Bóg widzi, — rzekł w końcu, — nie jestem łakomy, tysiąc rubli mi dadzą gotówką — ustąpię.