Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wisku błotnistem od deszczu z krwią pomieszanego, w którego kałużkach światło latareńki się odbijało czerwono i czarniawo.
Trupy nawpół poodzierane i nagie, jedne twarzami do ziemi, z rękami rozpostartemi, drugie pokrzywione i pogięte pojedynczo i kupkami nagromadzone leżały. Gdziekolwiek gorętsza walka się stoczyła, tam i poucinanych rąk i porąbanych członków nie brakło w błocie, a stosy ciał zwarły się tak potratowane przez konie, że jak jedna bryła mięsa sterczały. Konie i ludzie pospołu wszystko zmieszane... legło. Gdzieniegdzie jeszcze źwierzę dyszało lub człek konający jęczał; drgały członki, płynęła żywo krew i zastygała, a krzepnąc okrywała się żółtym kożuchem.
Strzębosz, który nigdy w życiu nie bywał na pobojowisku, prawie omdlewał ze wzruszenia, to się zapalał zemstą, gdy Węgorzewski kroczył tak spokojny, jakby po piaseczkiem wysypanej drożynie ogrodu. Szedł z oczyma wlepionemi w ziemię, niekiedy się pochylając, latarkę zniżając, to odprostowując i krocząc znów dalej, pomału.
Szli tak długo dosyć, aż stary, zatrzymawszy się, spójrzał dokoła i mruknął:
— Już dalej chyba się nie zapędził, bo gąszcz była wielka. Tu szukać go potrzeba.