Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szka — powiadali zawsze o niestateczności, ale teraz zmienił się bardzo.
— Poczekajcie do końca — wtrącił Radziejowski — zmieni się on jeszcze niejeden raz. Kameleon ten — sam nie wie nigdy, czego chce.
Na radzie wojennej raz napiera iść naprzeciw Kozactwa, to znowu stać, obrawszy dobrą pozycyę i czekać. Otrąbiają, aby się mieć w gotowości: my się na wozy ładujemy, troki wiążem; tymczasem i tydzień upływa... a my w miejscu stoimy.
— To prawda — rzekł Morawiec — ale trzeba i to przypomnieć, że Kozacy, których dzień w dzień przyprowadzają, coraz inaczej śpiewają.
— Albo to im wierzyć — przerwał Radziejowski. — Świeży przykład na tym Bohdaszce, co go tu tak przyjmowali, jako zbawcę w obozie, a chełpił się, iż pułki przyprowadzi już zmówione od Chmiela. Król mu kazał na to pieniądze wyliczyć, a teraz przechera się chlubi, że durnych lachów oszukał.
— Już to prawda święta, że im żadnemu wiary dawać nie można — wołał Kazimirski.
— A Zabuski? — podchwycił Snarski.
— Do czasu! — odparł Kazimirski — dopóki nie może zdradzić, będzie służył, a jak mu swoi zapachną, pójdzie do nich, choć nam przysięgał.