Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 02.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Radziejowska we łzy się rozpłynęła — Jan Kazimierz mocno przejęty, starał się ją pocieszyć i dodać męztwa.
— Nie może ta męczarnia trwać długo — dodał. — Pani, podkanclerzyno powracaj do Warszawy, a ja go zatrzymam przy sobie. Wystawił mi pułk rejtaryi, który chce prezentować, a oprócz tego nie zdaje mi się, aby obóz opuścił. Z obowiązku przy nas być musi. Masz więc pani czas wypocząć, namyśleć się, a nawet sprowadzić braci ku pomocy. Królowa — dodał, nieco głos zniżając — nie wiem z pewnością, jak długo towarzyszyć mi będzie. Życzyłaby sobie być ze mną i ma męztwo po temu, ale panowie senatorowie słusznie są przeciwni, i ona więc do Warszawy powróci, a waćpani albo z nią, lub sama powinnaś też wracać.
— Dotąd — wtrąciła Radziejowska — nastawał na to i upierał się się, abym jechała. Jaki w tem cel miał i ma, niewiem. Trudno go zrozumieć. Być więc może, iż się i odjazdowi mojemu sprzeciwi, jeżeli mu to przeciw jego myśli.
— Cóż w takim razie? — zapytał troskliwie Jan Kazimierz.
Dumnie podniosła piękną główkę pani podkanclerzyna.
— Mam jeszcze garstkę ludzi własnych, mnie wiernych i posłusznych — rzekła — i gdy wydam