Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w jej oczy, a Dyzma, który głosu tego nie słyszał nigdy, w zachwyceniu osłupiał. Śpiewała, jak słowik.
Bertoni stojąc tuż nad córką, jakgdyby ją skrzydłami otulić chciała, promieniała dumą, szczęściem, ale razem pałała gniewem. O taką perłę uryańską, jak ona zwała córkę, śmiał się starać jeden taki chłystek, pokojowiec króla wprawdzie... ale mizerny, ubogi szlachetka. Nie byłoż to karygodnem?
Niewiadomo, jak długo by była potrwała ta scena dziwna, gdyby Kazimierzowi nagle groźna twarz Maryi Ludwiki nie stanęła przed oczyma. Dopił pośpiesznie wina i wstał.
Zbliżył się do Bianki, którą poufale pod brodę pogłaskał, i zdjąwszy pierścień z palca — była to jeszcze więzienia francuzkiego w Sisteron pamiątka, pożegnał zarumienioną śpiewaczkę, skłonił się matce, kapelusz na głowę wdział bez ceremonii i do drzwi pośpieszył.
W chwili, gdy Bertoni chwytała za lichtarze, zręczny dworak wśliznął się poza nią i w mgnieniu oka rączkę Bianki porwawszy, do ust ją przycisnął, szepcząc coś niezrozumiałego. Dziewczę niby się cofnęło przed tą napaścią, ale niezbyt przestraszone.
Szli już ku drzwiom, bo król gniewny sam na