Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a u mnie, gdy o sumienie chodzi — dodał — furda i życie. Zbiera już Spytek ludzi.
— Takich jak waszmość, Gubiato? — przerwał szydersko Bajbuza. — Czyż sądzicie, że się go zlęknę?
— Pewno że nie — zawołał litwin — ale i o najmniejszym nieprzyjacielu wiedzieć potrzeba. Mnie jak się raz prosty kleszcz w skórę wpił na karku, to go aż z nią wyrzynać było potrzeba. Dajmy, że Spytek kleszczem jest, a wpić się mu dać? musicie odboleć. Dlatego było moim obowiązkiem do was się z niebezpieczeństwem żywota dostać bodaj, i zawołać Cave!
Rotmistrz, którego retoryka Gubiaty zawsze do śmiechu pobudzała, uśmiechał się, a litwin, któremu to pochlebiało, ciągnął dalej.
— Tak jest, zajadła sztuka ze Spytka, prawda że jemu jak i mnie u szczytu pomyślności strąconym być w błoto biedy i niedostatku, z onem wielkiem imieniem Spytków, które nosić musi, gdy suknie wytarte przy tem, a w żołądku burczy, niemiła to rzecz. Więc się pomścić chce więc na was zwala ów wypadek cały i głosi, że wy go zgubiliście.
I niechby sobie krzyczał — dodał Gubiata — wiadomo, że niewszystkie głosy idą w niebiosy, ale Spytków Jordanów rodzina jest można, senatorska, więc choć małej odrośli swej nie da tak