Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przekonywano się tak często, iż po sobie słuszność miewał i co przepowiedział, to się ziściło, iż potem bieżono do niego po radę i zdanie.
— Cóż to z tego będzie? co czynić mamy?
Ale rotmistrz ostrożnym był, a gdy rzeczy nie pewien się czuł, milczał lub otwarcie zeznawał.
— Czekajcie, nie dojrzało to jeszcze, sądzić nie pora. Ja nie rozumiem.
— No! — mówiła szlachta — jeżeli Bajbuza nie rozumie, to już my się nie mamy co porywać.
Oprócz Szczypiora, który już się tak zasiedział, że nie myślał opuszczać Nadstyrza, choć czasem zdawało mu się, i tu jest gościem, liczba rezydentów z każdym dniem rosła. Działo się to nieznacznie, niepostrzeżenie, bez żadnej o to umowy. Zjawiał się jakiś biedak, który nie wiedział co ma począć z sobą, często nie sam nawet, ale z dwojgiem czeladzi i z kilku końmi.
Nikt go tu nie znał, on nikogo. Szczypior naprzód gości takich przyjmował, a wiedział, iż nikogo odprawić nie godziło się. Szły więc konie do stajni gościnnych, czeladź do czeladnych izb, wóz pod szopę, a gość dostawał komorę lub choćby łóżko z kim drugim dzieląc izbę. Siadał potem do stołu, opowiadał curriculum vitae, słuchano go i pobyt się przeciągał, bo mu tu było jak u Boga za piecem.