Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ja mojej duszy pilnować muszę, i z tą dosyć biedy mam... To też robota niemała... bo na nią djabli czyhają jak kot na ptaszka w klatce... A mnie co niemcy obchodzą!
Kumkodesz z pytania tego wnosząc poco stary wyszedł na miasto, nie bardzo mu chciał towarzyszyć, ani go też samego puszczać.
— Co mamy po mieście się błąkać — odezwał się do Mszczuja, — zajdźmy do biskupiego dworu i ogrodu w cień, tam spoczniemy.
Waligóra potrząsnął głową.
— Ja pójdę na miasto, — rzekł krótko — a wy, jak chcecie.
Gdy to mówili z sobą Hebda się przysłuchiwał.
— Darmo nie wlecz się, Mszczuj! — rzekł powoli. — Ja czuję czego ty chcesz i szukasz, ty krwi niemieckiej pragniesz, tego coś ty mu ją puścił nie ma już! Hę? hę? Wzięli się do niego niemcy, obwiązali, obłożyli i między dwa konie położywszy na płaszczach powieźli precz na spokojne miejsce. Już go nie dogonisz... nie.
Hebda wpatrzył się w siną dal, oczy mu się niepomiernie otworzyły, jakby miały z pod powiek wyskoczyć; nie poruszając źrenicami, nie zwracając wzroku, począł mówić.
— Nie bój się, spotkacie wy się jeszcze! spotkacie!
Potem oczy sobie zatulił i przetarł. Kumko-